Winnica Golesz

Dionizos z Jasła



Nastawiłem jesienią trzy tysiące litrów wina. Za parę miesięcy znów zerwę winogrona. Zrobię wino. Najlepsze rozleję do beczek i butelek. I tak będę je gromadził z roku na rok. Kiedy przestanie mi się mieścić w piwnicy, zacznę je rozdawać. O Romanie Myśliwcu, polskim producencie wina spod Jasła, pisze Edyta Różańska.

Fot. Jacek Marczewski / AG Roman Myśliwiec codziennie wieczorem nalewa kieliszek wina gronowego własnej produkcji. Ogląda je pod światło, wącha, wreszcie smakuje małymi łykami. Siedzi w fotelu, w stopy mu coraz cieplej, bo ogień w kominku się pali, a wino rozgrzewa i robi mu się tak błogo, że aż musi zamknąć oczy.
Przedtem jednak nalewa sobie drugi kieliszek. Z każdym łykiem coraz silniej czuje promienie słońca, które kłują go od środka. W końcu winogrona zebrały w sobie przez całe lato tyle słonecznych promieni, że zamknięcie ich w winie nie było niczym trudnym. Właśnie po to, żeby zimą wprawiały człowieka w takie samo rozleniwienie jak w sierpniu, kiedy siedzi się późnym popołudniem pod pergolą okrytą winogronowymi liśćmi.
Po trzecim kieliszku pan Roman widzi siebie przy drewnianych półkach pełnych butelek o wysmukłych burgundzkich kształtach. W butelkach jest wino z winogron zebranych i wytłoczonych w Jaśle z naklejkami "Seyval Blanc", "Muskat odeski" albo "Sibera". Na dole każdej etykiety wybity niewielką czcionką, ale wyraźny napis: "Winnica Golesz, Jasło". Ludzie wyrywają sobie butelki z rąk. A potem wypija jeszcze czwarty kieliszek i jak zawsze kończy się to tak samo - podskakuje z nerwów na fotelu, bo przy półkach pojawiają się urzędnicy z Ministerstwa Rolnictwa, inspektorzy sanepidu i kontrolerzy skarbówki i razem rozbijają wszystkie butelki.
Bo kto to widział, żeby w Polsce wyrabiać wino z winogron? Zupełnie jakby nie było jabłek czy porzeczek. Pańskie fanaberie. Nerwy dają się ukoić tylko piątym kieliszkiem. Wreszcie pan Roman z pustą butelką idzie do kuchni i mruczy wojowniczo: "I tak zostanę pierwszym w Polsce winiarzem z koncesją na gronowe wino!".
Z drogi, która przez Jasło prowadzi do Krakowa, już z daleka widać winnicę. Latem liście oplatają rusztowania ustawione na południowych zboczach wzgórza, jesienią chowają się pod nimi żółte i granatowe grona. Winnica nazywa się Golesz i należy do Romana Myśliwca, lat powiedzmy 50, który bywa też czasem nazywany Dionizosem. Ale nie z powodu długich włosów spiętych frotową gumką ani czarnej brody przetykanej siwymi pasmami, co niektórym może nasuwać na myśl greckiego boga wina. Myśliwiec jest nazywany Dionizosem dlatego, że tłoczy z winogron wino.
Pierwszą winorośl posadził przy ganku swojego domu wiosną 1982 r. Właśnie sprowadził się do Jasła z Jarosławia i zabrał się za planowanie ogrodu. - To był krzew rasy Ontario, klasyczny mieszaniec amerykański, czyli szlachetna odmiana francuska skrzyżowana z amerykańską dziką winoroślą lisią. Chciałem tylko udekorować ganek, ale patrzę na nią w pierwszym roku, potem w drugim, winorośl pięknie rośnie, więc myślę sobie: "Taka ładna ta winorośl, może by tak posadzić więcej?".
Owoce nie bardzo mi smakowały, bo miały zbyt perfumowany zapach, więc przez znajomych Węgrów i Słowaków sprowadziłem inne odmiany i posadziłem na próbę kilka rzędów. Z roku na rok zacząłem ich coraz więcej dosadzać i zrobiło się z tego pierwsze 25-arowe poletko - macha ręką w kierunku przysypanych śniegiem, przyciętych rzędów winorośli.
I tak zaraziła mnie ta winorośl. Zacząłem pisać listy do stacji badawczych w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, a oni przysyłali mi szczepy. Nie jestem fantastą i zdaję sobie sprawę, że Polska jest krańcowym krajem dla uprawy winorośli. Klasyczna szlachetna winorośl europejska Vitis vinifera, którą od tysięcy lat sadzi się w krajach śródziemnomorskich czy nawet w Niemczech, jest zupełnie nieodporna na mróz. Dopiero po skrzyżowaniu z dzikimi odmianami amerykańskimi czy azjatyckimi uzyskuje się gatunki, które można uprawiać w krajach o surowszym klimacie. Jeździłem też często do byłego ZSRR, zwłaszcza do Mołdawii i na Ukrainę, bo w tamtejszych instytutach winniczych były prowadzone eksperymentalne hodowle winorośli odpornych na mróz. Wybierałem po parę pędów i zagrzebywaliśmy je z żoną w walizkach między ubraniami, bo wywóz winorośli był ciężkim przestępstwem. Z duszą na ramieniu przemycaliśmy je przez granicę.
W sumie przewinęło się przez moją działkę około dwustu gatunków, dziś uprawiam prawie czterdzieści. Z ośmiu robię gatunkowe wino.
Jeszcze 20 lat temu panu Romanowi nie śniło się nawet, że zostanie właścicielem winnicy. Ale dobrze pamięta, że kiedy chodził z kolegami z technikum chemicznego na ławkę do parku, to nigdy nie pili piwa, tylko wino. I to nie patykowe, ale bułgarskie albo węgierskie. Wytrawne. Na ławkę chodził z powodu włosów. - Moja młodość to lata 60., dzieci-kwiaty i rock'n'roll. Nosiłem długie włosy, więc szkoła co jakiś czas wysyłała mnie do fryzjera. Nie zamierzałem się strzyc i chodziłem wtedy na wagary. A włosów do dzisiaj nie ściąłem - z zadowoleniem gładzi się po kucyku.
Po szkole przez dziesięć lat pracowałem w różnych zakładach, ostatnia była krośnieńska huta szkła. Posadę straciłem przez góry. Przeszedłem cykl szkolenia taterniczego i zacząłem wyjeżdżać na wspinaczki. Najpierw do Afganistanu, jeszcze przed wkroczeniem tam Rosjan, w 1977 roku. W następnym roku miałem jechać do Indii, ale huta odmówiła mi bezpłatnego urlopu.
Dokładnie wtedy Roman Myśliwiec postanowił wystrzelić z Aurory i dokonać rewolucji w życiu. Rzucił robotę. A krzewy Aurory posadził kilkanaście lat później w swojej winnicy. Z żółtozielonych winogron z woskowatym nalotem robił lekkie ziołowe wino, ale potem nad Aurorę zaczął przedkładać inne szczepy. Po tym jak winorośl go zawiodła i wino wyszło puste w smaku.
Do Indii i tak nie pojechałem, bo dostałem krzyżyk na pieczątce w paszporcie. Peerelowskie służby uznały, że moje częste wyjazdy na Słowację to nie turystyka, i miały świętą rację, bo dorabiałem drobnym handlem. Dwa lata nie mogłem się ruszyć z kraju. Potem jeszcze pojechałem na kilka wspinaczek w Alpy i Himalaje, ale nigdy nie wchodziłem na wysokie szczyty, najwyżej jakieś siedem tysięcy z czymś tam. Zaczęło mnie przytykać, poza tym żona się denerwowała. Dałem sobie spokój.
Pan Roman musiał jakoś utrzymać rodzinę. - W dzieciństwie nauczyłem się kiwać nogą na maszynie, bo mama była krawcową. To wystarczyło, żeby szyć puchowe śpiwory. Potem zacząłem przyjmować zlecenia na roboty wysokościowe i tak dobrze mi szło, że wybudowaliśmy dom w Jaśle. Kiedy skończyły się kominy, miałem już pokaźną hodowlę winorośli i zacząłem żyć ze szkółkarstwa. Dzisiaj moja winnica zajmuje już hektar i rośnie na niej 3 tys. krzewów. Rocznie sprzedaję jakieś 30 tys. szczepów, po 4-6 zł za sztukę. Starcza na przyzwoite życie, a za oszczędności zbudowałem profesjonalną piwnicę na wino.
Na prawo od ganku, tuż za wielkim talerzem telewizji satelitarnej z wymalowanym napisem "Doświadczalna winnica Golesz", jest wejście do piwnicy. Za pierwszymi drzwiami ma być w przyszłości degustatornia - taka sama, jaką Myśliwiec widuje w snach. Drewniany stół, na nim kilka rodzajów kieliszków, a na półkach przy ścianie wino. Gość wchodzi, próbuje najpierw białego, potem czerwonego, wreszcie ordynuje: "Butelkę Ronda i może jeszcze Gołubok, niech będą dwie".
Gołubok nie jest łatwą winoroślą - podczas winobrania już po kilku minutach ręce robią się ciemnogranatowe. Ale rekompensuje to smak wina, które najlepiej pić po deserze. Jeśli winiarz jest rozsądny, doda do moszczu więcej cukru i zrobi z owoców Gołuboka słodkie wino deserowe. Bo wtedy posmak porzeczek zagra tylko w tle.
Za drugimi drzwiami jest korytarz. Włażą na siebie lejki, cedzaki, wężyki, korki, rurki fermentacyjne. Po pańsku rozpierają się droższe urządzenia - nalewarka, młynek do winogron z rozdzielaczem szypułek, filtry i praski do moszczu. Każda praska zamknięta jest w koszu z akacjowych lub dębowych klepek przymocowanych do metalowych obręczy, w największej mieści się 75 litrów, w najmniejszej tylko sześć.
- Ta malutka - pokazuje pan Roman - przydaje się tylko do wyciskania kapusty na pierogi. Uwielbiamy pierogi z kapustą i grzybami, żona często zapędzała mnie do wyciskania kapusty rękami. Praska zdecydowanie ułatwiła mi życie.
Zostały już tylko jedne drzwi, na samym końcu bielonego korytarza, gdzie głową dotyka się sufitu. W kwadratowej piwniczce jest zimno - tylko sześć stopni powyżej zera, ale to temperatura dobra dla wina. Stoją tu trzy 600-litrowe kadzie ze stali nierdzewnej i jedna 450-litrowa. Na półkach siedzą pękate stulitrowe szklane butle - do szyjek mają przyczepione kartki z napisami: Sibera, Bianca, Muskat odeski, Rondo, Alden. - Nastawiłem jesienią 3000 l wina. Za dwa miesiące będzie je można pić. W butlach jest wino z jednego gatunku winogron, w kadziach wymieszane różne gatunki, czyli kupaż - tłumaczy.
Książki o uprawie winorośli i produkcji wina zajmują w gabinecie pana Romana kilkanaście półek od podłogi po sufit. Najwięcej jest czeskich, słowackich, rosyjskich. To główne źródło wiedzy Myśliwca. Sam też pisze książki (wydał już cztery) o uprawie winorośli, zakładaniu winnic, wyrobie wina.
- Kiedyś robiłem wino nawet z 20 różnych gatunków winorośli, ale teraz tylko z tych wypróbowanych, bo wiem, które dają dobre wino - opowiada. - Bo ja cały czas się upieram, że można zrobić w Polsce dobre jakościowe wino i może to być opłacalne. Obliczyłem, że butelka mojego wina kosztowałaby około 20 zł.
Wino tłoczono w Polsce już w średniowieczu - własne plantacje winorośli miały klasztory, a winogrona przerabiano na wino mszalne. Winnice zakładano też przy szpitalach, bo wino było wówczas poważanym medykamentem.
Z czasem znaleźli się na polskie wino także świeccy amatorzy, ale często bywało ono tak wytrawne, że trzeba je było przerabiać na ocet. Najbardziej znane były winnice zielonogórskie, chociaż tamtejsze wino sączono ponoć przez kostkę cukru, zaś winem z pobliskiego Wińska, zwanym "morderczym", częstować miano skazańców, bo było to tańsze niż utrzymanie szubienicy.
- Zielonogórskie winnice znano już w XIV w. Wino wychodziło z nich raz lepsze, raz gorsze, więc winiarze zaczęli coraz więcej surowca sprowadzać z Niemiec i Francji. Słynny był zielonogórski szampan wytwarzany z francuskich moszczów - opowiada Andrzej Toczewski, dyrektor Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze. - Po wojnie zdewastowane winnice przejęła Lubuska Wytwórnia Win, ale produkowano w niej wina z moszczów importowanych z demoludów. Winnice rozdano pracownikom, a dziś w ich miejscu stoją bloki. Wytwórnia przerzuciła się na produkcję win owocowych i rok temu upadła. W mieście została już tylko jedna pokazowa winnica i święto bachanaliów.
- Tradycję winiarską zabiły w Polsce nie srogie zimy, ale wojny - twierdzi Myśliwiec. - Żołnierze zniszczyli winnice i nikt już potem nie miał głowy do odbudowywania plantacji. W latach 50. ktoś wpadł jednak na pomysł, żeby odrodzić winiarstwo i stworzono nawet rządowy program zakładania winnic. Z tym że winorośl sadzono zupełnie bez sensu, bo głównie tę europejską, nieodporną na mróz. I nic z tego nie wyszło. A jeśli ktoś próbował robić wino gronowe, to sposobem prababci - wkładano winogrona do butli i zasypywano cukrem. Ja robię prawdziwe klasyczne wino. I jeśli uda mi się spowodować, że w Polsce odżyją tradycje winiarskie, to będzie moja największa nagroda. Wierzę, że możemy być krajem winnic.
Wino robi się tak: zerwane winogrona trzeba najpierw odszypułkować i zemleć. Potem wkłada się je do prasy i tłoczy, a uzyskany moszcz cedzi i wlewa do zamykanych pojemników. Później moszcz się odkwasza, siarkuje, czyści i zaszczepia szlachetnymi drożdżami, żeby sfermentował. Wreszcie wino się odciąga i stawia do sklarowania - przy drugim odciągu musi być całkiem czyste. Zostaje jeszcze tylko filtracja i można je zlewać do butelek, układanych w najchłodniejszej części piwnicy w taki sposób, żeby korek miał stały kontakt z winem.
- Wino robione w czasach, gdy Chrystus odwiedził Kanę Galilejską, obywało się bez wielu tych zabiegów. Myślę, że nie było zbyt dobre, winogrona deptano przecież w beczkach nogami, a za ogrodników robiły kozy, które po zbiorze obgryzały niepotrzebne pędy. A winorośl wymaga niezwykłej troski. Nie lubi partactwa i jak ją się zaniedba, to się srogo zemści - przekonuje Myśliwiec. - W Polsce nie da się zrobić wina w naturalny sposób, bo żeby zachować zawartość alkoholu w winie do 11 procent, w winogronach musi być co najmniej 20 procent cukru. Na nasz klimat to bardzo dużo. Nigdy więc nie uda się wytłoczyć w Polsce wina z górnej półki, ale takie średniej klasy jak najbardziej.
Do obiadu pijemy białe wino z owoców szczepu Seyval Blanc - ostre, orzeźwiające, trochę zbyt kwaskowe. Ten gatunek winorośli udaje się w winnicy Golesz bardzo dobrze, bo jest niezwykle wytrzymały na mróz. Jednak wino wychodzi z niego w smaku najgorsze, zgodnie zresztą ze starą zasadą: im większa odporność winorośli, tym gorsza jakość wina.
Roman Myśliwiec ma jednak do niej wyjątkowy sentyment i w skrytości ducha marzy, że odegra w polskim winiarstwie taką rolę jak w angielskim: - W Anglii winnice zaczęły powstawać dopiero w latach 50. ubiegłego stulecia, a ich wina już całkiem nieźle się sprzedają. Do niedawna podstawową odmianą winorośli uprawianych na Wyspach była właśnie Seyval Blanc.
Pan Roman ma zamiar zacząć eksperymenty z przechowywaniem wina w beczkach. - Od dawna to mi się marzy, ale nie miałem dotąd przechowalni. Teraz zamierzam ją zbudować, a zaraz potem wybiorę się na Morawy po dębowe burgundzkie beczki. Wprawdzie mógłbym tu gdzieś pewnie znaleźć bednarza, ale nie można eksperymentować we wszystkim. Bo jeśli wino się nie uda, nie chcę się zastanawiać, czy to wina beczki, czy może wina.
Do tej pory było tak, że w ciągu jednego roku wypijałem to, co nastawiłem w poprzednim, ale wina nie żal pić, jeśli ma przynajmniej rok. Zanim zacznę wino sprzedawać, muszę je poznać na wskroś.
W marcu 2000 roku pan Roman uznał jednak, że o swoim winie wie już na tyle dużo, że czas zacząć przygotowania do legalnej sprzedaży. A w efekcie zostać pierwszym w Polsce, po kilkudziesięciu latach przerwy, koncesjonowanym winiarzem. Koncesje na wyroby winiarskie wydaje Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi - zapewniono tam Myśliwca, że to zwykła formalność. Pod warunkiem że dostarczy niezbędne do wydania koncesji dokumenty.
Przeczytał więc najpierw Ustawę o wyrobie i rozlewie wyrobów winiarskich oraz obrocie tymi wyrobami z sierpnia 1997 roku (poprzednia, podpisana w 1947 roku przez Bieruta, ograniczała wyrób wina domowym sposobem do stu litrów!), potem rozporządzenie ministra rolnictwa do tejże ustawy, a kiedy poukładał sobie to wszystko w głowie, wiedział już, że uzyskanie koncesji nie będzie zwykłą formalnością. A to dlatego, że ustawa winiarska powstała z myślą o przemysłowej produkcji win i jej przepisów nie da się zastosować do małej produkcji domowej.
- Sprawa jest trzytorowa: muszę spełnić ostre warunki stawiane przez sanepid, dostać pozytywną opinię techniczno-technologiczną Państwowej Inspekcji Skupu i Przetwórstwa Artykułów Rolnych, a na koniec zgłosić się do Urzędu Kontroli Skarbowej. Wiadomo, muszą nałożyć akcyzę. Sanepid żąda ode mnie zaplecza socjalnego, szatni, umywalni i ubikacji dla pracowników. A jak wino robię sam? Mam wchodzić do piwnicy, przebierać się w szatni w fartuszek, myć się w umywalni i może jeszcze kartę zegarową podbijać? - denerwuje się pan Roman. - Ale ostatecznie mogę te warunki spełnić. Jedna rzecz przyblokowała mnie jednak na amen. Laboratorium. Ministerialne rozporządzenie nakłada na producenta wyrobów winiarskich obowiązek posiadania w swoim zakładzie laboratorium do przeprowadzenia analiz fizykochemicznych.
Nie kwestionuję konieczności badania próbek wina, uważam nawet, że obowiązkowo trzeba robić takie analizy. Już od dawna mam podpisaną umowę z laboratorium winiarskim w naszych jasielskich Zakładach Przetwórstwa Owocowo-Warzywnego, które chroni przed upadkiem już tylko produkcja patykowego wina Bieszczady. Regularnie zawożę im wino do badania. Urzędnicy upierają się jednak, że muszę mieć własne laboratorium. Obliczyłem sobie, że jego urządzenie kosztowałoby mnie, nie licząc przygotowania pomieszczenia, co najmniej 20 tys. zł. A wchodziłbym do niego kilka razy w roku. Nie będę się zatem zadłużał na jego budowę, bo to nieuzasadnione ekonomicznie - denerwuje się Myśliwiec. - A poza tym we wszystkich krajach winiarskich laboratoria są wyłącznie w dużych przetwórniach, a mali producenci jedynie zlecają analizy swoich win. Tak jest w Sabaudii czy na Morawach. Doszedłem więc do wniosku, że nie ma sensu podporządkowywać się takim przepisom.
Roman Myśliwiec myślał czasem, żeby wysłać do ministerstwa list. Opisałby w nim swoją winnicę, sposób produkcji wina, piwnicę i nowiutkie błyszczące kadzie. A przede wszystkim smaki swoich win. Nie wszystkich, ale Ronda na pewno. Bo z żadnego szczepu nie wychodzi wino tak pięknej rubinowej barwy i tak pełne w smaku. Napisałby, jak w ostatnim tygodniu września chodzi z sekatorem między rzędami winorośli, ścina owoce Ronda i zanosi do fermentowni. A potem jak nastawia z nich wino.
Ale czy ktoś przejąłby się tam problemami jednego człowieka z jakiegoś tam Jasła? Nie będę więc wydeptywał ścieżek po urzędach i po próżnicy płodził dezyderatów. Ale od swojego zdania - że zadaniem rolnika jest wyprodukować i sprzedać, a urzędnik ma mu w tym pomóc - nie odstąpię.
Na razie Roman Myśliwiec robi wszystko na odwrót. - Rzeczywistość jest taka: mam dużą winnicę i mogę mieć jeszcze większą, każdego roku zbieram tony owoców, potrafię robić wino i mam warunki do przechowywania. Gospodarstwo modernizuję jednak nie w zgodzie z polskimi przepisami, ale na wzór zachodni. W końcu niebawem wejdziemy do Unii Europejskiej i nasze prawo musi się dostosować do przepisów unijnych - gładzi się po brodzie. - A jeśli tak się nie stanie, to będę mógł się odwołać do prawa Unii i nikt mnie tam nie potraktuje inaczej jak Francuza czy Austriaka w takiej samej sytuacji. I wreszcie nasz rząd będzie musiał coś z tym zrobić. Rząd zaczął coś robić już w ubiegłym roku. Do sejmowej komisji rolnictwa trafił projekt nowelizacji Ustawy o wyrobie i rozlewie wyrobów winiarskich i obrocie tymi wyrobami, w grudniu został przyjęty przez Sejm i przekazany do Senatu. Posłowie przyjęli nowelizację ustawy, chociaż Komitet Integracji Europejskiej uznał ją za niezgodną z przepisami unijnymi. Po drobnych poprawkach Senatu Sejm w połowie stycznia przegłosował nowelizację.
Zanosi się jednak na to, że znowelizowana ustawa wcale nie ułatwi życia Romanowi Myśliwcowi. Co prawda nie musiałby już mieć koncesji na handel winem, tylko zezwolenie, ale droga do jego uzyskania pozostałaby taka sama. Nie dość, że posłowie pozostawili zapis dotyczący obowiązku posiadania przez winiarza laboratorium, to jeszcze zażądali od każdego producenta wina wdrożenia wewnętrznego systemu kontroli jakości oraz sporządzenia planu zakładu z zaznaczeniem m.in. linii technologicznych, dróg przemieszczania surowców, stanowisk pracy. Wszystko po to, żeby "wyeliminować możliwość uzyskania zezwolenia przez podmiot niewiarygodny, źle zarządzany", bo stanowi to zagrożenie dla interesów państwa.
- No i czy to nie absurd? - komentuje Myśliwiec. - Przecież nie mam rozlewni porzeczkowych bełtów, nie mieszam spirytusu z dżemem, tylko robię sobie niewielką ilość wina z własnego surowca we własnej piwnicy. I nawet nie zamierzam oddawać go do sklepu, tylko sprzedawać u siebie, tak jak w zachodnich gospodarstwach winniczych. Ale przez ten monumentalizm ustawy najpewniej przepadnę. - Polska ustawa winiarska jest kompletnie absurdalna i chroni interesy wielkich producentów win owocowych - twierdzi Wojciech Gogoliński z krakowskiej Akademii Wina, która od kilku lat zajmuje się krzewieniem w Polsce kultury wina. - Jak można wymagać od faceta, który robi śladową ilość wina, posiadania laboratorium? Na całym świecie drobni winiarze tylko zlecają analizy wina, a winnicę każdy buduje sobie taką, jaką chce, byleby było w niej czysto. Próbowałem wina z Jasła - jest niezłe, zwłaszcza jeden gatunek białego wina z kilkunastu odmian winogron.
Całkiem niezłe białe wino powstaje w Jaśle także z jednego gatunku winorośli. Choćby taka Bianca - nie dość, że wytrzymuje mrozy do -25 stopni, to jeszcze dojrzewa niezawodnie każdego roku pod koniec września. Cała rzecz w tym, żeby winogronowej miazdze nie pozwolić na zbyt długą fermentację, bo wtedy wino nabiera goryczki. Kiedy wszystkiego się dopilnuje jak trzeba, pachnie ziołami. Wojciech Gogoliński: - Gdyby Myśliwiec dostał koncesję, po wejściu Polski do Unii nie mógłby już używać w sprzedaży nazwy "wino". A to dlatego, że tam do obrotu handlowego można przeznaczać wino zrobione wyłącznie z owoców winorośli właściwej, Vitis vinifera. Winorośle Myśliwca są zaś hybrydami, czyli krzyżówkami winorośli właściwej z dzikimi. I o ile wino z owoców takiej winorośli w Kanadzie jest sprzedawane jako wino, to w Europie jest to zakazane. Ale Anglicy sobie z tym poradzili - wino z hybrydy Seyval Blanc jest sprzedawane jako "British wine". Na tej samej zasadzie wino z Jasła może być sprzedawane jako "Polskie wino".
Ostatnio Myśliwiec uznał, że najlepszym wyjściem jest dla niego stan winnej hibernacji. - Dalej będę zrywał winogrona i robił wino. Najlepsze rozleję i poukładam w przechowalni. I tak je sobie będę gromadził. Kiedy przestanie mi się mieścić, zacznę je rozdawać. Albo otworzę sobie działalność gospodarczą typu konsultacja, będę brał pieniądze za wykład na temat wina i każdemu dawał na koniec butelkę. Jakoś dotrwam do czasu, aż wejdziemy do tej Unii. A potem się odwołam.

Edyta Różańska
Magazyn Gazety Wyborczej 14 lutego 2001 r.

SADZONKI WINOROŚLI
oferta na wiosnę 2024


WINA Z NASZEJ WINNICY

ABC zakładania
winnicy


Droga do własnej
winnicy


NOWE KSIĄŻKI
www.roman-mysliwiec.pl
akademiawina.org
© Winnica Golesz 2024